Moment był na to najlepszy z możliwych. Obie kapele, dzięki swoim ostatnim studyjnym albumom, potwierdziły, że są w znakomitej formie. „Firepower” Judas Priest z pewnością będzie wymieniany w gronie najmocniejszych kandydatów do wygrania plebiscytu na płytę rocku, z kolei „Dystopia” od Megadeth, choć od jej premiery minęło już dwa lata, pozwoliła muzykom zaznać smaku zwycięstwa i otrzymać nagrodę Grammy, na którą – dość długo – przez lata czekali.
Dawid Podsiadło ogłosił trasę koncertową
Megadeth, z zegarkiem w ręku, pojawili się o godzinie 20. Jako, że do dyspozycji nie mieli zbyt dużo czasu, zaprezentowali zgromadzonej publiczności najlepsze, co tylko w swoim repertuarze mają. Uśmiechnięty Dave Mustaine wyciągał po kolei asy z rękawa – od „Hangar 18”, przez „Tornado of Souls”, „Symphony of Destruction”, a na „Peace Sells” i „Holy Wars… The Punishment Due” kończąc. Ponadto świętowali 35-lecie wydania debiutanckiego albumu („Rattlehead”, „Mechanix”) i – ku uciesze fanów – wyczekiwane „The Conjuring”. Tak więc zapraszamy jak najszybciej – tym razem jednak już z nowym materiałem (podobno coś szykuje się na przyszły rok), no i w roli gwiazdy. Niecała godzina na scenie to zdecydowanie za mało!
Koncert Judas Priest rozpoczął się praktycznie punktualnie. Najpierw powitały nas znajome dźwięki, tyle że od innej legendarnej kapeli z Birmingham. Przed występem z głośników usłyszeliśmy „War Pigs” formacji Black Sabbath, a później… zaczęła się prawdziwa metalowa jazda. Na sam początek „Firepower”, który w tej roli – chyba nikogo nie muszę do tego przekonywać – sprawdza się idealnie. A potem grupa chętnie udowodniła, że fani są dla nich najważniejsi i zaprezentowali przekrojowy set.
Muzycy postarali się o wybór utworów i w tym roku dość mocno rozpieścili publiczność. Po wielu latach odkurzyli klasyczne „Bloodstone”, czterdzieści lat trzeba było czekać na premierowe wykonanie „Saints in Hell”, ale zagorzali miłośnicy Judas Priest najbardziej ucieszyli się z powrotu do setlisty kompozycji „Tyrant”. W ramach europejskiej części trasy sięgnęli także po „Night Comes Down”.
Poza tym nie mogło zabraknąć „Turbo Lover”, „Hell Bent for Leather” (z obowiązkowym zaprezentowaniem wjazdu motocyklem na scenę przez wokalistę) czy – na sam koniec podstawowego setu – utworu „Painkiller”, który zawsze wywołuje ciarki, zwłaszcza perkusyjny popis Scotta Travisa. Czapki z głów.
Na bis Rob Halford i spółka zostawili to, co najlepsze. Najpierw pojawił się rewelacyjny „świeżak”, czyli „Rising from Ruins” (poprzedzony puszczonym z taśmy „Guardians”), moim zdaniem najlepszy numer z ostatniej studyjnej płyty, a potem nadszedł czas na „creme de la creme”. No, bo jak inaczej można określić trzy kompozycje, jedna po drugiej, z legendarnego albumu „British Steel”?
Euforia w Spodku sięgnęła wtedy zenitu. „Metal Gods”, „Breaking the Law” oraz – na sam finał metalowego święta – „Living After Midnight” chóralnie odśpiewany przez publiczność. Emocje z pewnością byłyby jeszcze większe, gdyby na scenie pojawił się gitarzysta Glenn Tipton, który z powodu postępującej choroby Parkinsona, nie może grać całego koncertu, a często pojawia się właśnie na bisach, aby wesprzeć swoich kolegów.
Jak z formą grupy? W skrócie można byłoby napisać: „starzy (choć skład się przecież trochę odmłodził) ale jarzy”. Oprócz Iana Hilla, który stał bardziej wgłębi sceny, gitarzyści Richie Faulkner i Andy Sneap (zastępca Tiptona, współproducent „Firepower”) dawali z siebie wszystko, widać, jak gra sprawia im radość. Zwłaszcza temu pierwszemu, który cały czas nawiązywał kontakt z publicznością, zachęcał do klaskania itp. Nic dziwnego. Przed wczorajszym koncertem miałem okazję przeprowadzić krótki wywiad z Richiem (efekty już wkrótce na stronie), muzyk chwalił polskich fanów, nie tylko za niesamowitą energię… A Rob Halford, pomimo już 66 lat na karku, cały czas radzi sobie nieźle z wymagającymi utworami.
Setlista:
Na koniec łyżeczka dziegciu w beczce miodu – dotyczy przede wszystkim brzmienia. Na trybunach miejscami koncert Judas Priest był po prostu… za głośny, nie wszystko było doskonale słychać. Ale ja – nie wiem jak wy? – zawsze staram się o tych mankamentach, jak najszybciej, zapomnieć i skupić się wyłącznie na muzyce.
Kiedy w ubiegłym roku ogłoszono wspólny koncert Judas Priest i Megadeth większość liczyła na – tak jak we wstępie napisałem – metalowe święto. I rzeczywiście – 13 czerwca był takim dniem. Spodek wypełnił się praktycznie do pełna (wolne miejsca na bocznych trybunach, brak totalnego ścisku na płycie), aby zobaczyć na żywo te legendarne kapele. Teraz tylko trzeba sobie poradzić z tymi – jakże nieprzyjemnymi – szumami w uszach. Najlepsza będzie chyba terapia samą muzyką. To kto odpala z rana dzisiaj „British Steel”, ku uciesze sąsiadów?
SZYMON BIJAK
szy