Po serii wpisów Tomka Lipińskiego dotyczących problemów wydawniczych związanych z albumem „Punk Freud Army”, które możecie przeczytać poniżej, strony najwyraźniej doszły do porozumienia.
Tomek Lipiński: polski szołbiz nierządem stoi
Wczoraj wieczorem Tomek Lipiński umieścił na swoim Facebooku dwa posty, którymi komentuje rozwiązanie sporu z wydawcami płyty „Punk Freud Army” Pink Freud, na której wystąpił gościnnie obok Roberta Brylewskiego, Roberta Matery i Tomasza Budzyńskiego.
W pierwszym z nich pisze:
Z ostatniej chwili: porozumienie z wydawcą osiągnięte, umowa podpisana. Wszystkim, którzy wykazali profesjonalizm i dobrą wolę – dziękuję.
Dziękuję także wszystkim artystom biorącym udział w projekcie, który był dla mnie niezmiernie inspirującym i pouczającym doświadczeniem. Nie chciałbym, by wpadki natury pozamuzycznej zakłócały percepcję samej muzyki.
Raz jeszcze chciałbym prosić, by nie traktować tej przykrej historii jako pretekstu do hejtowania kogokolwiek. To nigdy nie przynosi nic dobrego. Co się stało, to się nie odstanie, ale w tej chwili najważniejsze jest, że osiągnęliśmy konsensus z wydawnictwem i wszystko wraca na właściwe tory.
Spokojnego weekendu.
W drugim natomiast analizuje zjawisko w szerszym kontekście:
Dopóki to akceptujemy
Istniejąca w polskim szołbiznesie praktyka zawierania umów z artystami dopiero po realizacji projektu nie tylko może odbywać się z naruszeniem prawa i często tak właśnie się odbywa. Jest też rodzajem emocjonalnego szantażu, stawiającego artystę w bardzo niekomfortowej sytuacji, ze szkodą dla jego interesów. Jak to się robi?
Bierzesz udział w projekcie – np. w nagraniu płyty, serii koncertów, a osoba (lub firma) prowadząca ten projekt – manager, producent, agencja itp. nie znajduje czasu ani sposobności by ustalić z tobą, drogi artysto, warunki współpracy. Pytani, udzielają wymijających odpowiedzi albo nie odpowiadają na mejle, nie oddzwaniają. I tak do ostatniej chwili. Oczywiście im bliżej nagrania lub koncertu, tym bardziej koncentrujesz się na tym, co najważniejsze – na dźwiękach, które masz do zagrania. Machasz ręką na resztę i robisz swoje. Jakoś to będzie. Bo i jakie masz opcje? Możesz jeszcze powiedzieć, że nie zagrasz, czego oczywiście nie robisz, bo przede wszystkim chcesz zagrać, a tak jeszcze wyszedłbyś na luja, który torpeduje fajny projekt. Bierzesz, co dają.
Podobnie z wydawaniem płyt. Płyta się ukazuje, a umowy podpisywane są nawet po pół roku, znam takie przypadki. Jaka jest twoja pozycja przetargowa, gdy materiał jest już na rynku, a ty dowiadujesz się, że dostaniesz jakąś śmieszną kwotę? Co możesz zrobić? Gdy zażądasz więcej, usłyszysz, że więcej nie ma. Koniec rozmowy. Będziesz wynajmował prawników, płacił im, angażował się w długi spór prawny? Nie. Znów machniesz ręką, bo przecież inaczej tylko sobie zaszkodzisz opinią pieniacza, jaka do ciebie przylgnie; na drugi raz cię nie wezmą. I tak utrwala się patologia. Nie uzgodniono z tobą warunków współpracy. Postawiono cię w niewygodnej merytorycznie i emocjonalnie pozycji przetargowej do negocjowania warunków czegoś, co już się wydarzyło. Nie zostałeś potraktowany jak partner. Zostałeś użyty.
To oczywiście trzeba widzieć na szerszym tle stosunku do prawa w Polsce, ale nie będę się w to teraz zagłębiał.
Satysfakcja, jaką artyści muzycy czerpią z wykonywania swojej pracy, jest zwykle co najmniej tak duża, jak satysfakcja z uczciwie zarobionych w ten sposób pieniędzy. Zadowolą się więc mniejszymi, jeśli satysfakcja artystyczna to zrekompensuje. Niektórzy to wykorzystują. Właśnie dlatego zawierajmy umowy na początku projektu, a najlepiej przed jego rozpoczęciem – to fundamentalny standard, niestety zbyt często niezachowywany. Zbyt często dzieje się tak, jak opisałem powyżej. Negocjujmy zawczasu warunki, a jeszcze lepiej – niech to robią nasi profesjonalni przedstawiciele: managerowie i agenci. Niestety ich niedostatek dotkliwie odbija się na obyczajach, jakie panują na polskim rynku. Nie dogadujmy się „na gębę”, chyba że skradliśmy już z kimś dwa tuziny stad koni i wypiliśmy beczkę rumu. Co prawda wielu przypadkach umowę ustną uznaje się za prawnie obowiązującą, ale lepiej ją spisać. Jest takie powiedzenie, że umowy zawiera się na czas wojny. Gdy pojawia się spór, dobrze jest mieć się do czego odwołać. W przeciwnym razie mamy słowo przeciw słowu, sytuację zwykle patową. Ale przede wszystkim powinniśmy zdać sobie sprawę, że prowadzenie projektu bez ustalenia warunków współpracy (najlepiej z zawarciem na piśmie stosownych umów), oznacza, że artysta nie jest tu równoprawnym, szanowanym partnerem. Takie sytuacje po prostu nie powinny mieć miejsca. Dopóki jednak wszyscy to akceptujemy, dopóty nic się nie zmieni.
Dziękuję za uwagę.
rf | fot. Facebook