Przeczytaj przedpremierową recenzję najnowszego albumu The Cure, który ukaże się już 1 listopada.
1 listopada ukaże się pierwszy od 16 lat album The Cure zatytułowany „Songs Of A Lost World”. Czego możemy spodziewać się po płycie?
Poniżej prezentujemy recenzję nowej płyty The Cure napisaną dla „Teraz Rocka” przez Macieja Koprowicza.
Kiedy włączyłem Pieśni o zaginionym świecie, pierwsze wrażenia przesłoniło niedowierzanie, że… ta muzyka naprawdę istnieje. Robert Smith zwodził nas wizją kolejnego albumu The Cure już jesienią 2008, zanim jeszcze w odtwarzaczach nie wystygł świeżo wtedy wydany 4:13 Dream. A potem co kilka lat przekonywał, że album jest gotowy, że dostaniemy go lada moment. Nawet objechał świat z trasą go promującą. Dwa lata temu. No, ale teraz to już się dzieje naprawdę.
Słuchacza wita „singlowy” Alone, singlowy w dużym cudzysłowie, bo nie ma w sobie nic z Friday I’m In Love czy Just Like Heaven, ale dobrze zajawia klimat całości. Klasyczny, podniosły Cure’owy otwieracz, na miarę Plainsong z Disintegration, tak jak tam z charakterystycznym „szklistym” syntezatorem, niesiony przesterowanym basem i bardzo surowo brzmiącą perkusją, zakończony hałaśliwą, gitarową, niemal shoegaze’ową końcówką. I ten zbolały głos Smitha… Nadzieje i sny odeszły, to koniec każdej piosenki. Jesteśmy w domu. And Nothing Is Forever. Na otwarcie piękny fortepian, którego w ogóle na płycie bardzo dużo, a potem jasne, klasycyzujące, baśniowe dźwięki syntezatorowych (chyba) smyczków. Następnie A Fragile Thing, druga zapowiedź płyty, rzeczywiście jeden z najbardziej singlowych fragmentów całkiem niesinglowej całości. Znów zaczyna bajkowy fortepian, ale zaraz odzywa się chrupiący bas – w ogóle ta płyta basem Simona Gallupa stoi, zaś gitary wydają się zaskakująco schowane w miksie. Nawet jeśli w tym utworze otrzymujemy klasycznie Cure’ową solówkę…
Jako czwarta – rzecz najbardziej trzymająca za gardło. Tym razem na otwarcie słyszymy jakby akordeon, jak w Untitled, ale klimat zmieniają drastycznie łomoczące werble i blachy, przesterowany bas i upiorne wycie gitar. Po dwóch minutach wchodzi wreszcie wokal, by przekazać, jakże na czasie, antywojenne przesłanie. Wstyd, duma, gniew głęboko zatruły naszą krew. Nie ma dla nas wyjścia, by znaleźć drogę do pokoju – śpiewa Smith, by dojść do straszliwej konkluzji: Urodziliśmy się, by prowadzić wojnę. Warsong. Trudno się po czymś takim otrząsnąć… Może dlatego Drone:Nodrone jakoś nie całkiem przekonuje. Psychodeliczne gitary, wyrazisty, prawie taneczny rytm perkusji – coś takiego kilkanaście lat temu mogłoby nagrać Placebo. Do tego jednak hendrixowska solówka z „kaczką” i pasujące tam jak kwiat do kożucha syntezatory. Za dużo grzybów w tym barszczu. Znacznie lepiej wypada I Can Never Say Goodbye. Melodię prowadzi fortepian, gitary zredukowane zostają do koloryzującego tła, oczywiście nie licząc dostojnej solówki. Co jakiś czas odzywają się chińskie gongi, gdzieś tam pięknie mruczy wiolonczela.
Do All I Ever Am mam zarzuty podobne, co do Drone:Nodrone – nie wszystko się tu ze sobą klei. Ładna melodia i delikatny śpiew Roberta zupełnie nie pasuje do ostrego riffu basu, który pełni rolę wiodącą, jak u Royal Blood. W sumie fajna nowinka na muzycznym poletku pana Boba. Wreszcie wielki finał – Endsong. Zdecydowanie najdłuższy, niezwykle powoli się rozkręcający – przez siedem minut słuchamy rytmicznych partii gitar i malowniczych syntezatorowych dźwięków, aż wreszcie utwór zwalnia, robiąc miejsce dla śpiewu lidera. I mocnych słów, nie po raz pierwszy w The Cure poruszających wątek upływu czasu: Jestem na zewnątrz, w ciemności, zastanawiając się, kiedy zrobiłem się taki stary… Zatraciłem się w czasie, to nie potrwa długo… Zostałem sam pośród niczego. Tak wygląda koniec każdej piosenki. I powtarzane jak mantra: Nic.
Tak się kończy album, na który oczekiwaliśmy aż szesnaście lat. Było warto.
MACIEJ KOPROWICZ
Listopadowy „Teraz Rock” jest już w sprzedaży. Co w nim jeszcze znajdziesz?