Scorpions użądlili na PGE Narodowym w Warszawie [FOTORELACJA]

/ 27 lipca, 2024
fot. Przemek Kokot

Legendarny niemiecki zespół na emeryturę jeszcze się nie wybiera. Tym razem Scorpions zawitali na stołeczny stadion PGE Narodowy, celebrując 40-lecie albumu „Love At First Sting” w ramach imprezy Warsaw Rocks.


Wczoraj na PGE Narodowym był nasz redaktor, Maciek Koprowicz, który przygotował dla Was poniższą relację. Zdjęcia to natomiast praca niezawodnego Przemka Kokota.

Wydarzenie zorganizowane pod hasłem Warsaw Rocks to był właściwie mały festiwal – zobaczyliśmy aż cztery zespoły. Jako pierwsi na scenę wyszli Węgrzy z Omega Testamentum pod wodzą perkusisty legendarnej Omegi, Ferenca Debreczeniego, kontynuującego tradycje swojej dawnej grupy. Oczywiście nie zabrakło słynnej „Gyöngyhajú lány”, ale jednak ciekawiej wypadła nasza własna legenda rocka, którą oglądaliśmy chwilę potem.

Dżem dostał okienko tylko na pięć numerów, ale za to zaserwował wprost wyborny zestaw – od „Partyzanta”, przez „Czerwony jak cegła”, „Sen o Victorii” i „Wehikuł czasu” po ognistą „Whisky”. Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć zespół z Sebastianem Riedlem jako oficjalnym członkiem – panowie nie muszą już szukać dalej, bo Bastek to, jak by powiedzieli Anglosasi, „ultimate” wokalista Dżemu.

Sądząc po koszulkach na widowni, całkiem spore grono uczestników imprezy przybyło specjalnie na Europe. Szwedzi dali porywający występ, a wokalista Joey Tempest, z białym szalem przewieszonym przez szyję niby księżowska stuła, był nie tylko w dobrej formie (kręcił wiatraczki statywem mikrofonu z energią i beztroską nastolatka), ale i w doskonałym humorze. „Jak się macie, kurwa?” – powitał nas swojsko, w naszym języku, a kilka piosenek dalej zażartował: „Wow. Fajne miejsce. Czuję się jak Robert Lewandowski”. Usłyszeliśmy wszystko, co potrzeba – hiciory „Rock The Night”, „Carrie”, „Superstitious” (z wplecionym fragmentem „Here I Go Again” Whitesnake), „Cherokee” i – oczywiście na finał – „The Final Countdown”, ale też ubiegłoroczny singiel „Hold Your Head Up”.

W końcu, kwadrans po 21, nadszedł czas na danie główne. Jako pierwszy, co nietypowe na koncertach, na scenę wkroczył wokalista. Klaus Meine wygląda już jak nobliwy starszy pan, ale struny głosowe ma co najmniej 40 lat młodsze od reszty organizmu. Czy to w balladach, czy w czadach, spisywał się znakomicie. Za wykonanie najszybszego tego wieczoru „The Same Thrill” – chapeau bas. Tym bardziej że nie wykonywał go przez… 40 lat!

No właśnie – spotkaliśmy się ze Scorpionsami z okazji jubileuszu wydanego w 1984 albumu „Love At First Sting”, zatem zespół na trwającej trasie sięgnął aż po osiem utworów z niego, w tym po takie rarytasy, jak niegrany od dawna „Coming Home”, bardzo rzadko grany „I’m Leaving You” czy… niegrany nigdy wcześniej (!!!), antywojenny song „Crossfire”. Do tego oczywiście wielkie przeboje ze „Stinga” – „Big City Nights”, „Still Loving You” i wykonany na wielki finał „Rock You Like A Hurricane”. Poza tym były stałe pozycje w scorpionsowym repertuarze – „Make It Real” i „The Zoo” (ten drugi ze „zwierzęcym” popisem Matthiasa Jabsa na talk boxie) z albumu „Animal Magnetism”, gitarowa uczta w „Coast To Coast” (na scenie czterech gitarzystów, łącznie z… Klausem!), czy porywający „Blackout”. No i obowiązkowe hity nad hitami. „Send Me An Angel” i „Wind Of Change”, którego, przyznam, jakoś się dziwnie słucha w środku setu, nie na bis – ale tak już zespół ma w zwyczaju. Dziwić mogła za to skromna reprezentacja najnowszego albumu „Rock Believer”, w postaci jedynie „Gas In The Tank”, ale przecież to nie tę płytę wczoraj celebrowaliśmy.

Jeśli do czegokolwiek tego wieczoru można się było przyczepić (pomijam „legendarną” akustykę PGE Narodowego – do tego się już zdążyłem przyzwyczaić), to do… publiczności. Jak na, było nie było, hardrockowo-heavymetalowe show była zdecydowanie zbyt cicha. Skomentował to zresztą Paweł Mąciwoda po zakończeniu podstawowej części koncertu Scorpions. „No, nareszcie!” – rzucił, gdy usłyszał trochę żywszych okrzyków. Widownia nie była też zbyt skora do śpiewania z Klausem – wydawała się znać dobrze jedynie „Wind Of Change”. Jeden z najwspanialszych refrenów w dziejach, „Rock You Like A Hurricane”, cały stadion powinien wykrzyczeć tak, żeby było słychać po drugiej stronie Wisły. A było jakoś tak… nieśmiało. Szkoda.

KOMENTARZE

Przeczytaj także