Wczoraj na PGE Narodowym zagrał zespół Red Hot Chili Peppers, a także – jako goście specjalni – The Mars Volta i legendarny Iggy Pop. Na koncercie był nasz człowiek, Bartek Koziczyński
Autor książki „Kalifornizacja” relacjonuje:
Nieoczywista setlista, zespołowa interakcja, imponująca produkcja i całkiem dobrze brzmiący Narodowy – tak można podsumować występ Red Hot Chili Peppers w Warszawie.
Pierwszy polski koncert grupy z Johnem Frusciante od 2007 roku. Z tym że wtedy zespół był w fazie schyłkowej, a teraz czuć nową energię. Poza natchnionym graniem, wpadającym często w jamy, przejawia się to choćby rozmowami na scenie, które prowadziły np. do spontanicznego fragmentu Little Wing Hendrixa.
Punktem wspólnym koncertu w Chorzowie i Warszawie był brak Under The Bridge. Tym razem fani dostali za to Soul To Squeeze (w podstawowym secie) oraz I Could Have Lied (na bis). Generalnie na zestaw utworów nie można było narzekać, chociaż kibice nowych płyt nie usłyszeli ich najjaśniejszych punktów (ja żałuję zwłaszcza Heavy Wing). Były niespodzianki, w tym dwa popisy solowe gitarzysty.
Jednen z wykonywanych przez Johna coverów to Neighborhood Threat Iggy’ego Popa w hołdzie dla legendarnego muzyka, który wystąpił wcześniej i spotkał się z równie gorącym przyjęciem co główna gwiazda. Pecha miał natomiast zespół The Mars Volta – to muzyka zbyt trudna na stadion, poza tym grupie przyszło grać w strugach deszczu. Na szczęście przy wkroczeniu Red Hot Chili Peppers opady ustąpiły, pogoda była iście kalifornijska.
Było na co popatrzeć. Red Hot przywieźli ze sobą imponującą oprawę sceniczną, z megaekranem tworzącym rodzaj sufitu i podnóżka artystów. Jak na Stadion Narodowy było też całkiem dobrze słuchać – przynajmniej na poziomie dolnych trybun.