Mikkey Dee przez wiele lat grał na perkusji w Motörhead, a od paru lat zasila skład Scorpions. W rozmowie dla „Teraz Rocka” wspominał zmarłego w 2015 roku Lemmy’ego Kilmistera.
Zapytany przez Marcina Bąkiewicza czy Lemmy był prawdziwym rockandrollowcem, Mikkey posłużył się dość oryginalnym porównaniem:
Tak, ostatni koncert zagraliśmy 11 grudnia 2015 roku w Berlinie – to był świetny show. A Lemmy odszedł zaledwie kilka tygodni później [28 grudnia 2015 – przyp. rf]. A gdy takiemu Justinowi Bieberowi zamokną buty, odwołuje koncert. To odróżnia mężczyzn od dzieci (śmiech). Ale nie chcę się pastwić nad Justinem, nie znam go. Moim zdaniem Lemmy był po prostu prawdziwy. W jego ciele nie było ani jednej fałszywej kości, on po prostu chciał być na scenie. Wiele osób po jego śmierci mówiło: „Co za katastrofa, Lemmy umarł”, ale ja nie odbieram tego jako katastrofy. Jest mi bardzo smutno, że zmarł, ale katastrofą jest, gdy umierają młodzi ludzie, albo gdy całe rodziny giną w wypadkach samochodowych. Lemmy cierpiał, gdy nie mógł być na scenie, tylko musiał zabijać czas w jakimś kasynie i popijać whisky. Gdyby miał żyć kolejne dziesięć, piętnaście lat i nie mógł grać rock’n’rolla, to by mu podcięło skrzydła. Więc myślę, że on był gotowy. Sam to powtarzał: „Miałem dobre życie, pieprzę całą resztę”.
Cały wywiad z Mikkeyem Dee, w którym opowiada także o Scorpions, znajdziecie w styczniowym numerze „Teraz Rocka”, dostępnym w kioskach, naszym sklepie i w formie elektronicznej.
rf