Pod koniec czerwca w słoweńskiej Lublanie zakończyło się nagrywanie drugiej płyty duetu Anita Lipnicka/John Porter. Dlaczego pracowali tak daleko?
Trudno jest nagrywać muzykę, jaką wykonujemy, w Polsce – tłumaczy John. Nie chodzi o brak umiejętności realizatorów, tylko brak tradycji muzycznej. Tradycji grania na głos i gitarę. Tutaj kojarzy się to z poezją śpiewaną, piosenką studencką, szeptaniem do dziury w gitarze. W Anglii jest zupełnie inaczej: moim pierwszym doświadczeniem było śpiewanie w pubach… Podstawowym założeniem było więc to, że chcemy nagrywać z zagranicznym producentem. Kimś kto rozumiałby, o co nam chodzi i czasami potrafił nam to wyjaśnić – dodaje ze śmiechem. Powstała lista wymarzonych producentów. Na początku myśleliśmy o Victorze Van Vugt, który współpracował z Nickiem Cave’em, Tindersticks, Beth Orton – mówi Anita. Skontaktowaliśmy się z nim, ale okazał się zbyt drogi. John: Postanowiliśmy szukać dalej kogoś w tym klimacie. Przypadkowo kupiłem „Black Field”, solową płytę Chrisa Eckmana znanego z Walkabouts. Wyczułem bardzo podobne myślenie o muzyce… Znalazłem jego namiary i szybko odpowiedział. Okazało się, że nas kojarzył! Oddajmy głos Amerykaninowi (który zamieszkał w Słowenii dla kobiety): Nie powiem, że znałem ich muzykę, ale słyszałem o nich. Miałem kolegę, który przywiózł ich płytę z Polski i ciągle mi powtarzał, że powinienem jej posłuchać. Któregoś dnia wszedłem na stronę internetową, ściągnąłem kilka mp3… Zadziwiający przypadek synchronizacji.
Pytam, jak zabrzmiał w jego uszach pierwszy album duetu. Nie wypadło to egzotycznie, bo ich inspiracje są ewidentnie anglo-amerykańskie. Co do produkcji, brzmiała bardzo… rozsądnie Nie powiedziałbym, że była niesamowicie interesująca, ale na pewno była rozsądna. Nagrywaniu nowego materiału przyświecały hasła „prostota” i „organiczność”. To bardzo proste piosenki, bazujące na gitarze akustycznej. Dołączają do tego zabawy brzmieniowe polepszające dramaturgię – mówi John. Anita: Poprzednio byliśmy na zupełnie innym etapie. Muzycznym i w związku… Była faza zauroczenia, teraz jest faza trzeźwości, nie ma wzajemnego zapatrzenia, każdy opowiada swoje historie… Jest mniej piosenek zaśpiewanych razem, tylko dwie skomponowaliśmy wspólnie. Generalnie płyta różni się od poprzedniej tym, że pomysły są bardziej konkretne, wszystko jest przemyślane. Poza tym jest… ciemniejsza.
Praca w południowej Europie oznacza użycie innych niż dotychczas muzyków. Anita: U nas ciągle jest trend do popisywania się, a nam zależy na czymś minimalistycznym. Skoro zachodni producent zadecydował, że pracuje u siebie, oczywiste było zaproszenie poleconych przez niego ludzi. W niektórych przypadkach byliśmy zresztą do tego zmuszeni: jedyny człowiek, który gra w Polsce na gitarze lap steel reprezentował klimaty typu Piknik Country… Zebraliśmy więc gromadę czarodziejów, którzy plączą się po świecie.
Albumu możemy spodziewać się jesienią, choć dokładnej daty premiery nie ustalili, żeby nie była zdominowana przez politykę. Podkreślają, że projekt jest samodzielnie finansowany. Płacimy za wszystko sami, bo chcemy, żeby płyta wyszła na Zachodzie. Wydanie albumu to podstawowy warunek, żeby grać tam poważne koncerty, a nie po pubach – mówi Anita. John: Mimo, że żyjemy w kraju, z którego perspektywy wydaje się to niemożliwe, sprawa jest realna. Na Zachodzie funkcjonuje prężna scena alternatywna. Nie chodzi o trasę z U2, tylko żeby być usłyszanym. Tytuł? Jeszcze nie ma. Był pomysł na „Lost And Found”, ale podkradł go nam Will Smith.
Tekst w całości ukazał się w numerze „Teraz Rocka” z lipca 2005 (29)