Felieton Jacka Lachowicza Jest taki moment w życiu poety, że musi z siebie coś wydalić. Poeta nie myśli o wydalaniu w normalny sposób. Dla niego nawet gówno może przeistoczyć się w źródło natchnienia. No więc idzie w stronę drzwi, na których złoty amorek siusia w taki sposób jakby to była zabawa, otwiera, siada i… zaczyna się… tzn. zaczyna przeglądać gazety. To najlepsze miejsce, jakie istnieje do czytania prasy. Jednocześnie poeta cały czas myśli. Duma. Jest inny i teraz mu najlepiej z jego innością. Przegląda kartki i natrafia na krótką recenzję własnej twórczości. Puszcza długiego bąka, który trochę go zawstydza. Na szczęście nikogo oprócz niego nie ma w pobliżu. Powoli zaczyna czytać i rozumieć, że to, co czyta, wcale nie jest o tym, co on miał na myśli, że on pisał o czymś innym. Bo on myślał o niedzieli, a w sobotę łeb ucięli… I jest poecie trochę dziwnie. Patrzy w ścianę przed sobą. Uszy mu płoną, jakby naraz usłyszał wszystkie głosy, które wypowiedziały w jednej sekundzie słowa krytyki, a przecież nie o to mu chodziło. Nie myślał o tym, kiedy pisał swoje wiersze. I nie wie teraz, co ma dalej robić. Bo na chwilę ktoś wyciągnął mu spod nóg latający dywan i okazało się, że siedzi na kiblu i wydala się… Sekunda mija i wszystko przechodzi. Poeta patrzy w ścianę i myśli – a może by tak napisać, wytłumaczyć o co mu chodzi, co poeta miał na myśli, wyjaśnić każdy wyraz, który wypisał z siebie? I tym razem puszcza naprawdę długiego bąka. Odwraca głowę, jakby ktoś za nim stał. Ten dźwięk zabrzmiał jak przestroga, jak głos zdrowego rozsądku, który na chwilę gdzieś uciekł od poety. Wstaje z tronu i wie już dokładnie, w którą stronę ma iść. Wychodzi i zostawia za sobą wszystko. Przed nim stoi czajnik z wodą. Włącza. Dzwonek do drzwi przywraca go do świadomości. Jakby ktoś oddał mu latający dywan. Poeta idzie otworzyć. Mija drzwi od kibla, na których złoty amorek przestał na chwilę siusiać i spoważniał. On już wie, o co chodzi.
JACEK LACHOWICZ