Kamasi Washington zagrał wczoraj koncert w stołecznej Stodole. Łapcie gorącą relację.
Warto było czekać, aż Kamasi Washington dojdzie do siebie po odwołanej listopadowej trasie. Jego środowy koncert porwał publiczność w wypełnionej Stodole.
Lider ośmioosobowego składu to artysta ponadgatunkowy. Jako wirtuoz saksofonu stawia oczywiście na jazz, w czym wspierają go przede wszystkim ojciec – Rickey Washington na saksofonie sopranowym oraz puzonista Ryan Porter. Ale gdy Kamasi zasiada do klawiszy, zespół żegluje w rejony space rocka (cały czas gra też główny klawiszowiec, Cameron Graves). Z kolei DJ Battlecat wprowadza elementy hip hopu. Sekcja rytmiczna Tony Austin (perkusja) i Miles Mosley (bas) to natomiast solidny, funkowy groove. Jest jeszcze wokalistka, Patrice Quinn, dzięki której przebłyskuje klasyczny soul.
Washington okazał się ponadto uroczym gawędziarzem. Pomiędzy długimi, rozimprowizowanymi utworami słuchaliśmy opowieści. Na przykład o jego córeczce, która „Wstaje codziennie o 7 rano i gra na pianinie, które jest teraz jej, nie moje”. Muzyk ze wzruszeniem opowiadał, jak dziewczynka odkryła możliwości instrumentu, wystukała na klawiszach pewien motyw… „Wziąłem telefon, nagrałem to i tak powstał ten kawałek…”. Zagrali „Asha The First” z najnowszej płyty.

Przed „Together” mieliśmy natomiast historię o tym, jak Ryan Porter skomponował utwór miłosny z myślą o albumie „Fearless Movement”. „Przyniosłem to do domu, puściłem z odtwarzacza, zapaliłem świece i… doczekaliśmy się dziecka. Słuchajcie tego kawałka odpowiedzialnie”. Sala odpowiedziała śmiechem. Całość zakończyło poważne nawoływanie do jedności przed „Lines In The Sand”.