Wokalista zespołu Pearl Jam i przyjaciel Chrisa Cornella – Eddie Vedder – w końcu wypowiedział się szerzej na temat śmierci lidera Soundgarden.
Choć Eddie Vedder i Chris Cornell znali się przez długie lata i łączyła ich przyjaźń, ten pierwszy nigdy nie wypowiedział się obszerniej na temat śmierci wokalisty Soundarden. Dopiero teraz, podczas kilkugodzinnej sesji w SiriusXM, postanowił wyjaśnić to, co działo się z nim od maja 2017 roku, czyli śmierci Cornella:
Nie przejmowałem tego do wiadomości. Nie wydaje mi się nawet, żebym miał wybór. Byłem przerażony tym, dokąd się udam, gdy poczuję to, co powinienem poczuć; wiedziałem, że gdy to się stanie, udam się w mroczne miejsce. Ponieważ przez ostatnie 10 lat nie widziałem się z nim często – może cztery lub pięć razy i to zwykle podczas koncertów – nie radziłem sobie z całą tą sytuacją. Z czasem będę silniejszy.
Vedder zdradził, że łączyła ich z Cornellem wyjątkowa więź:
Byliśmy sobie bliscy. Nie dlatego, że graliśmy muzykę, ale byliśmy sąsiadami. Spędzałem z nim więcej czasu, niż z chłopakami z mojego zespołu. Urządzaliśmy sobie szalone wędrówki, jeździliśmy na rowerach górskich czy ganialiśmy psa w deszczu, popijając gówniane piwo – to było super. I nie ma to nic wspólnego z przebywaniem w gronie innych muzyków, gwiazdorskim życiem w Los Angeles. To było po prostu fajna relacja.
Chris Cornell popełnił samobójstwo w maju 2017 roku w trakcie trasy koncertowej Soundgarden, tuż po koncercie w Detroit. Wokalista zmagał się z problemami psychicznymi, w tym z depresją, na którą przyjmował leki. Według rodziny Cornella, jeden z przyjmowanych przez niego leków, Ativan, mógł zaburzyć jego percepcję i sprowadzić na niego myśli samobójcze.