Ian Anderson, który już 4 lipca wystąpi w Dolinie Charlotty, był jednym z bohaterów majowego wydania naszego pisma. Słynny, doświadczony muzyk odpowiadał na pytania Wiesława Weissa, a panowie rozmawiali między innymi o nowej płycie Andersona i wykorzystywaniu imienia i nazwiska Jethro Tulla.
Tego ostatniego muzyk żałuje szczególnie…
Sytuacja Jethro Tull jest bardziej skomplikowana. I dla mnie, jak powiedziałem, Jethro Tull to piosenki. W tym sensie nadal jesteśmy Jethro Tull. Gramy na koncertach najlepsze utwory wybrane z płyt Jethro Tull. Które brzmią tak samo, jak w wersjach studyjnych, bez względu na to, kto z tych dwudziestu ośmiu muzyków wziął udział w ich nagraniu. To ja daję im znak jakości, bo ja je stworzyłem, ja je oryginalnie śpiewałem i ja grałem w nich na flecie, a czasem na gitarze. A jeśli chodzi o nazwę Jethro Tull, to przyznam, że im jestem starszy, tym bardziej czuję się zakłopotany, że przywłaszczyłem sobie imię i nazwisko ważnej postaci historycznej. Ludzie zadają mi czasem pytanie, czy mimo owocnej kariery czegoś żałuję. Odpowiedź brzmi: owszem, tego właśnie, że posługiwałem się przez lata imieniem i nazwiskiem Jethro Tulla. Nazwę wymyślił w 1968 roku nasz agent. I dopiero po dwóch czy trzech tygodniach zorientowałem się, że to imię i nazwisko prawdziwej osoby. Myślałem, że je wymyślił. Dostałem nauczkę. Trzeba było bardziej uważać na lekcjach historii. Gdybym słuchał nauczyciela, wiedziałbym, kim był Jethro Tull, i prawdopodobnie nie zgodziłbym się na taką nazwę. Myślę, że nadszedł czas, by wyjaśnić to ludziom. Jethro Tull był gościem, który w 1701 roku wynalazł siewnik, a później napisał The Horse-Houghing Husbandry, pionierską pracę na temat ekonomicznych aspektów gospodarki rolnej. Czas najwyższy oddać biednemu Jethro jego imię.
Cały wywiad znajdziecie w majowym Teraz Rocku.
mg